kwi 17 2009

dzxiekiminietezrozwijasie


Komentarze: 0

Coś więcej

Przez kilka następnych dni chłopak zastanawiał się. Dręczyło go tak wiele pytań. Bolała go prawa noga. Trzy z jego żeber na pewno były złamane a co do reszty nie był pewien, ale i tak bolało niemiłosiernie.
*
-Żyje.- Sapnął z bólem zginając się w pół. Właśnie się obudził, był środek nocy. Cisza i spokój. Obmacał się po klatce piersiowej, syknął z bólu. Połamane kości musiały podrażnić płuco, każdy oddech sprawiał ból a ostatnie słowo prawie wywróciło go na lewą stronę. Nie był w najlepszym stanie.
Tak żył i zastanawiał się czemu? Nawet po tylu dniach męczyły go nocne koszmary. Wielokrotnie budził się z napadem astmy. Taki atak zazwyczaj poprzedzał sen w którym na nowo przeżywał koszmar minionej walki. Zasnął ponownie.
*
Zgrzyt. Okropny zgrzyt porównywalny do tego jaki wydają paznokcie drapiące kamienną tabliczkę. Głos od którego jeży się włos na ciele a dłonie automatycznie wędrują do uszu by się odciąć od niego. Zgrzyt dwucalowych kłów i szponów targających kolczugę i rysujących lśniący puklerz. Groza mrożąca krew w żyłach. Otępienie. Brak rekcji. Strach paniczny strach. On chce uciekać! Nie potrafi. Z początku wolne śliskie myśli zaczynają pędzić jak oszalałe. Pragnie działać zrobić coś. Cokolwiek.! Zaciska dłoń. Chwyta coś zimnego. To sztylet. Biała wilcza paszcza właśnie wściekle kłapnęła mu o cal od nosa. Jest bodziec! Mięsnie w jego ramieniu tężeją. Wykonuje krótkie pchnięcie noża skierowane w brzuch potwora. Wilkołak przygniata go mocno. Cuchnie. Ramię nie może wykonać wystarczająco długiego ruchu ostrze zagłębia się w ciele potwora zaledwie w jednej czwartej.
Monstrum wyje. Jest wściekłe. Ofiara z rozpaczą kłuje dalej. Ciepła posoka zalewa jego dłoń. Bestia nie daje za wygraną siada nań okrakiem unosi łapę wysoko nad łeb. Białowłosy spogląda na ten obraz jak w zwolnionym tępię, widzi jak ogromna łapa spada powoli na jego pierś.
Kowalski kafar to jedyne określenie tego uderzenia. Potężny cios wgniata lewą część puklerza w ciało. Gruchot odkształcającego się metalu i łamanych kości. Powietrze ulatuje z niego jakby jego płuca były miechem z którego ktoś wbrew jego woli wypuścił powietrze.
-Boże!- Krzyczy.
Krzyczał by dalej ale z jego ust wydobywa się teraz tylko ciemnoczerwona piana. Nie może oddychać. Zgnieciona zbroja uniemożliwia mu oddech. Charcząc tnie ponownie w cielsko Wilkołaka aż od splotu po brzuch. Odpowiedz następuje błyskawicznie kolejny cios trafia w ciemię. Ogłuszony młodzieniec widzi jak wszystko sprzed oczu traci ostrość. Kolejne salwy ciosów rwą jego ciałem. Już nic nie czuje. Wilkołak mocuje się z jego puklerzem by dostać się do klatki piersiowej. Bezcelowo próbuje kłuć dalej ma jednak na tyle sił by wbić sztylet w ziemię i spazmatycznie drapać paznokciami piach.
Z oddali dobiegają głosy. Wrzawa, czuje dym coś się pali nic nie widzi. Nie wie czy jest ślepy czy po prostu nie chce otworzyć oczu. Zewsząd dobiega furkot. Znajomy odgłos. Z skądś go pamięta. Furkot czy to nie czasem łuczniczy króla? Widział ich kiedyś na zawodach w mieście... Mieli takie długie łuki...
-NOGER!- Słyszy władczy głos. Słowa mocy.
*
Krzyk.
Jest nadal w swoim łóżku. Izdebka jest mała przytulna wszystko jest takie jak było. Gardło go boli, musiał krzyczeć już od jakiegoś czasu. Kaszle znowu ten atak. Gdzieś w jego mózgu dalej odbijają się władcze słowa, wspomnienie światła i ten natrętny furkot.

  Stary krasnolud siedział u wyjścia kopalni i ssał ustnik fajki. Zwał się Grond, lecz od lat nikt nie wymówił jego imienia. Sam zresztą też o nim zapomniał. Grond bowiem postradał zmysły, gdy wróciwszy z wyprawy handlowej zastał kopalnię splądrowaną, a rodzinę i towarzyszy zamordowanych. Od tamtego dnia żywił się surowym mięsem, przestał przycinać brodę, zaś kąpiele zażywał wyłącznie w jeziorze nie zdejmując ubrania. Każdej nocy śnił o odbudowaniu kopalni, ale do tego trzeba by wielu par silnych rąk.
Grond siadał więc codziennie na kamieniu i obserwował ośnieżone szczyty i czubki drzew kołyszące się poniżej. I marzył. Kopalnię wykuto w zboczu górskiej kotliny. Stąd rozciągał się doskonały widok zarówno na góry, jak i las. Krasnolud wpatrywał się w dal obracając w zębach pustą fajkę dopóki głód nie zmusił go do polowania.
Tego jednak dnia oczy Gronda rozbłysły, a usta ukryte pod skołtunioną brodą rozciągnęły się w uśmiechu. Wstał z kamienia i wzniósł ku niebu zaciśniętą pieść.
- Leć, mój drogi - począł krzyczeć ochrypłym głosem. - Leć po zemstę. Nie znaj litości! Niech ogień spopieli miasto księcia. Nie żałuj kłów ni pazurów. Wyrównaj wszelkie krzywdy. Leć, leć czym prędzej!
Powietrze rozdarł dźwięk przypominający kwik zarzynanego prosiaka, lecz o wiele, wiele potężniejszy. Listki na drzewach zaszeleściły, mimo iż nie było wiatru. Po ziemi przemknął cień. Ów cień miał rozpostarte skrzydła i długi ogon. Grond rechotał śmiechem szaleńca długo po tym jak skrzydlate stworzenie znikło za górami.

Właścicielka straganu chwyciła się pod boki i huknęła:
- Nie przychodź mi tu więcej bez uczciwej monety! Za takie miedziaki nic u mnie nie kupisz.
Młoda kobieta odsunęła się spłoszona. Krosty na tłustej twarzy przekupki zaznaczyły się jeszcze wyraźniej, gdy odwróciła twarz do słońca.
- Widział kto - wrzasnęła piskliwym głosem. - Czy ja wyglądam na rycerza Bractwa, żeby rozdawać jałmużnę?
Na sąsiednich straganach rozległy się chichoty. Przekupka spojrzała z satysfakcją na młodą kobietę. Skromna suknia nie potrafiła w pełni zakryć smukłej sylwetki tamtej, zaś mimo wielokrotnie pranej chusty i zmęczonego spojrzenia jej twarz, okolona złotymi lokami, promieniowała pięknem zwiastującym raczej księżniczkę niż zwyczajną mieszczkę. Na szczęście młoda kobieta miała w sakiewce jedynie parę miedziaków, więc przekupka nie musiała się do niej wdzięczyć.
Niedoszła klientka uciekła w tłum. Rozległy się głosy oburzenia potrąconych przechodniów, ktoś zaklął siarczyście. Zwolniła dopiero w bocznej uliczce, z dala od zgiełku targowiska. Otarła łzę w oku i poprawiła sukienkę. Gdyby ktoś spojrzał na kobietę dostrzegłby drżące dłonie i usta gotowe wybuchnąć spazmatycznym szlochem. Mimo to poszła dalej z podniesioną głową.
Na widok żony Robert Biedrins odłożył młotek na kowadło. Od razu spostrzegł zaczerwienione oczy. Wytarł dłonie w zapoconą koszulę i przyciągnął kobietę do siebie.
- Ach, co robisz, ubrudzisz mi suknię - zaprotestowała. Unikała przy tym spojrzenia męża.
- Przecież widzę, że coś się stało - odpowiedział łagodnie.
Elena Biedrins milczała.
- Kochanie, proszę, powiedz.
- Zabrakło pieniędzy - szepnęła tak cicho, że Robert musiał nachylić ucha by cokolwiek dosłyszeć. - Kupiłam chleb, ale zabrakło na ryby i owoce.
Objął ją mocniej i pocałował w czoło.
- Nie martw się, proszę. Dzisiaj kapitan Leginslay odbierze reperowane pancerze. Sporo tego, więc i zapłata będzie sowita.
- Tylko uważaj, żeby Greg Hwitt nie zgarnął wszystkich pieniędzy.
Robert westchnął.
- Hwitt skierował kapitana do mnie, bo zabrakło mu pomocników, a terminy goniły. Należy mu się część zapłaty. Zresztą, jeśli kapitan doceni moją pracę, to następnym razem przyjdzie wprost do mnie.
- Hwitt cię ograbi, uważaj. Oszukałby własną matkę w biały dzień.
- Nie martw się.
W tej chwili trzasnęły otwierane drzwi. Na posadzce zaszurały pancerne buty.
- Kowal!
Mężczyzna wchodzący do pomieszczenia potknął się o próg i zmełł w ustach przekleństwo. Zarówno długie włosy jak i imponujących rozmiarów wąs błyszczały w świetle panującym w warsztacie. Ledwo sięgał Robertowi do ramion, za to w tuszy miał wyraźną przewagę.
- Pancerze dla gwardii księcia. Tylko mi nie mów, że niegotowe!
- Są gotowe, panie. Wszystkie co do jednego.
- Wyczyszczone aby? Jutro defilada.
- Wypolerowane, panie, niczym lustro. Można się w nich przejrzeć.
Kapitan Leginslay ogarnął Roberta krzywym spojrzeniem. Policzki i wydęte wargi miały niemal jednakową, czerwoną barwę. Widać kapitan nie stronił od mocniejszych trunków. Zapach alkoholu owionął Roberta gdy dowódca podszedł bliżej.
- Tylko mi się tutaj nie sil na dowcipy - zgrzytnął zębami. - Sierżant! - ryknął w kierunku wejścia. - Ruszcie żołdaków żeby uwinęli się migiem z pakowaniem wszystkiego na wozy. Skoro już musiałem opuścić zamek i wszystkiego osobiście dopilnować, to przynajmniej nie marudźcie.
- Też bym rad wrócić do zamku - rzucił mężczyzna, który właśnie wszedł do środka. Obojętnym wzrokiem obserwował sierżanta poganiającego żołnierzy. - Panny czekają.
Leginslay parsknął.
- Co ja poradzę, Dovenbor. Jak nie pogonimy naszych, to nie zdążymy na jutrzejsze święto. Myślisz, że mnie się podoba wąchać to cuchnące miasto?
- Może nie wszystko jest tutaj takie złe - odpowiedział towarzysz wskazując brodą Elenę. Wargi kapitana rozciągnęły się w uśmiechu przywodzącym na myśl kota dostrzegającego mysz.
- No, no, patrzcie państwo. Panna gładsza niźli zamkowe.
- Taki cukiereczek warto by zabrać ze sobą.
Robert zastąpił im drogę.
- To moja żona - oznajmił spokojnym głosem. Uśmiech nie schodził mu z ust. - Kochanie, przygotuj strawę, od rana nie miałem nic w ustach - rzucił Elen nie odwracając głowy. Czym prędzej zgarnęła suknię i umknęła po schodach do izby na piętrze.
- Zaraz, zaraz - wysapał Leginslay. Usiłował podążyć za kobietą, lecz Robert pozostał na swoim miejscu tarasując przejście.
- Odsuń się głupku, bo oberwiesz! - kapitan ryknął rozeźlony. Zaraz też faktycznie zamachnął się pięścią. Pancerna rękawica rozpruła jednak powietrze, bo Robert odsunął się na bok ruchem ledwo zauważalnym. Stał dalej ze spokojnym uśmiechem, gdy kapitan, straciwszy równowagę, wyrżnął o posadzkę. Rozległ się stuk czaszki o kamień oznaczający niechybnie iż dowódca nabił sobie tęgiego guza.
W dłoni Dovenbora błysnął sztylet.
- Stawiasz opór władzy? - syknął.
Spojrzenie Roberta nie zdradzało żadnych emocji, z ziemi zaś dobiegły przekleństwa kapitana, który nie potrafił wstać o własnych siłach. Oczy Dovenbora zwęziły się w szparki. Czy to ogarnięty gorączką na myśl o urodzie Elen, czy też rozwścieczony iż ktoś śmiał przeszkodzić mu w zamierzeniach, rzucił się do ataku. Potem sam nie wiedział dlaczego cios chybił celu, a ów ciura znikł sprzed oczu. Kiedy wykonał obrót poczuł na grdyce chłód ostrza. Robert pewnym chwytem trzymał w dłoni miecz, który niedawno naprawiał.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Żołnierze nie zwrócili na nich uwagi zajęci pakowaniem. Na podłodze zaś klął i charkał kapitan.
- Dovenbor, pomóż mi wstać, do cholery i zabierz mnie stąd. Świeczki mi stanęły przed oczami. Już ja nauczę kmiota... Zapłata, a takiego tam dostanie, tfu.
Robert skinął głową. Dovenbor powoli odsunął się na bok i postawił kapitana na nogach. Obchodził się z nim mało delikatnie. Leginslay zatoczył się i uderzył powtórnie głową, tym razem w pionową belkę podtrzymującą strop. Na nowo rozległy się przekleństwa.
- Ani grosza, Dovenbor, ten ciura nie zobaczy ani grosza, powiadam ci. Niech sczeźnie z głodu!
Wyszli wreszcie trzaskając drzwiami. Biedrins odłożył miecz i usiadł ciężko na zydlu. Zakrył twarz dłońmi. Skrzypnęły schody, kiedy Elen z niespełna dwuletnim chłopczykiem na ramieniu zeszła do pomieszczenia. Usiadła mężowi na kolanach zmuszając go by oderwał dłonie od twarzy. Przytuliła się, a mały instynktownie objął oboje rodziców za szyje.

Smok nadleciał nad miasto w chwili gdy przekupnie poczynali pakować stragany. Ktoś zobaczył skrzydlaty kształt wysoko na niebie, gdy jeszcze był daleko. Jedna po drugiej głowy zaczęły odwracać się we wskazywanym kierunku. Pierwszy zmiarkował się podrostek jakiegoś bogatego urzędnika:
- Czy to smok, taki z bajek? - zapytał piastunkę.
Kobieta nie odpowiedziała. Ludzie dookoła zadzierali głowy zasłaniając oczy dłońmi przed słońcem.
- Rzeczywiście, jakaś skrzydlata bestia - powiedział ktoś.
- Co tam gadacie, przecież smoki nie istnieją! - zganił mówiącego gwardzista. - Chyba że w legendach.
- Jak żeś taki mądry, to powiedz co to takiego?
Na placu ustały raptem rozmowy. Dopiero kiedy powietrze zadrgało od ryku smoka, wybuchło zamieszanie. Przechodnie natychmiast rzucili się do ucieczki, natomiast handlarze zaczęli na wyścigi pakować towary. Jeden gwardzista zrozumiał, że już było za późno. Dla wszystkich za późno.
Ogień spadł na ludzi, wozy i stragany gdy smok przeleciał nisko nad placem. Nie był zbyt olbrzymi, zdążył skonstatować gwardzista. Przynajmniej nie tak opowiadały o nim legendy. Miast rozmiaru kamienicy był co najwyżej wielkości wiejskiej chaty. Żołnierz nie zdążył pomyśleć nic więcej, gdyż pochłonął go ognisty podmuch.
Gwardziści na zamku wszczęli alarm nieco później. Z zamku, opartego o pionowe zbocze górskiego łańcucha, dostrzeżono ogień w położonym niżej mieście. Żołnierze wybiegli hurmem na mury w niekompletnych rynsztunkach przywołani krzykami wartowników.
Opuścili strażnicę na swoją zgubę. Kiedy bowiem przypatrywali się coraz większej liczbie płomieniu buchających w różnych dzielnicach miasta, rozległ się za ich plecami ryk jakiego w życiu nie słyszeli. Skrzydlaty cień przesunął się po murach, łapy zakończone pazurami chwyciły jednego z gwardzistów i zrzuciły z murów. Krzyk nieszczęśnika utonął w nagłym rozgardiaszu.
Płomienie otoczyły żołnierzy. Ogarnęły wozy ustawione pod murami i przedarły się do stajni, gdzie zapaliły słomę. Łucznik w rozchełstanej koszuli wypuścił strzałę. Pocisk odbił się nieszkodliwie od łusek smoka. Gdy bestia wylądowała na dziedzińcu, żołnierze tarzali się w ostatnich spazmach z śmiertelnie oparzonymi twarzami i członkami. Tych kilku, którzy doznali mniejszych obrażeń, dosięgły teraz pazury i paszcza potwora. Błyskawicznymi ruchami, niczym atakujący wąż, sięgał raz w prawo, raz w lewo, by pochwycić uciekających gwardzistów. Pozostający jeszcze przy życiu nie mieli gdzie się schronić. Znajdowali się niby w morzu płomieni, gdziekolwiek spojrzeli drogę zagradzała ściana ognia. Nawet mury zdawały się płonąć oblane czymś, co przypominało olej.

Klepsydra wskazywała początek zmierzchu. O tej porze w największej sali zamku zaczynała się zazwyczaj uczta. Tym razem jednak miast grajków dało się słyszeć jeno płacz kobiet i złorzeczenia mężczyzn. Ocaleni już drugi dzień kryli się w piwnicach. W górnych pomieszczeniach bowiem, z powybijanymi teraz oknami, zbyt łatwo mógł ich dosięgnąć smoczy ogień.
Pomiędzy ludźmi siedzącymi pod ścianami, a skrzyniami i koszami przecisnął się Dovenbor. Odprowadziły go ponure i zrezygnowane spojrzenia. Podszedł do księcia siedzącego przy stole w otoczeniu przybocznych.
- Panie - powiedział cicho.
- Mów - książę Ralf Hollencomb zwrócił ku mężczyźnie zaciętą twarz. Bezwiednie skubał brodę okalającą policzki, której starannie przycięte kształty przysparzały mu przychylności kobiet. Tak przynajmniej utrzymywał.
- Podziemny korytarz jest wolny, lecz nad okolicą wciąż krąży smok.
Książę walnął pięścią w stół. Na ten odgłos obecni aż podskoczyli.
- Co myślisz, Rawenberg? Mam dosyć siedzenia w smrodzie, a i zapasy powoli się kończą. Do głównych spichlerzy trzeba by przez dziedziniec, a smok wciąż krąży w górze. Dasz nam schronienie w twojej posiadłości?
Postawny rówieśnik księcia oparł łokcie o blat i splótł dłonie.
- Korytarz ma dwie odnogi - powiedział cicho, by reszta zgromadzona pod ścianami nie usłyszała. - Jedna kończy się pośród skał już poza miastem. Stamtąd do lasu będzie ze trzy strzały z łuku. Dużo. No i przed smokami nie da się schronić między skałami, wypatrzą nas od razu.
- Druga odnoga - kontynuował - wychodzi w mieście przy wschodniej bramie. A więc do lasu jest jeszcze dalej.
- Z ratusza wiedzie poza miasto inne podziemne przejście - wtrącił się starszy mężczyzna siedzący na końcu stołu. - Kończy się w samym lesie.
Książę zmarszczył brwi i skupił na nim spojrzenie.
- Niedawno przekonałem się, że moją gwardię można wyciąć w pień szybciej niż trwa wypicie pucharu wina. Teraz znów dowiaduję się, że burmistrz ma zaplanowaną drogę ucieczki przed swoim księciem. O czymś jeszcze powinienem wiedzieć, kanclerzu?
- Myślałem, że wiesz, panie - stropił się mężczyzna. - O tunelu wiedział twój ojciec.
- Niezły pomysł - Rawenberg zignorował kanclerza i zwrócił się do księcia. - Wschodnią bramę od ratusza oddziela tylko kilka przecznic. Można ukryć się między domami. Chociaż - powiódł wzrokiem dookoła - z kobietami i starszymi będzie kłopot.
- A kto mówi, że wszystkich zabierzemy? - prychnął książę. - Wystarczą niedobitki gwardii do niesienia mojego złota i ochrony.
- Może jednak przydałaby się przynęta - rzekł Rawenberg znaczącym tonem. Książę posłał mu długie spojrzenie i skinął głową.
Zapadła cisza. Książę patrzył w jeden punkt na ścianie marszcząc przy tym brwi. Naraz znowu huknął pięścią w stół.
- Na wszystkie demony! - zawołał. - Dlaczego akurat tutaj? W jeden dzień straciłem zamek, miasto i gwardię. I to przez kogo? Przez stwora z legend, który w żaden sposób nie powinien istnieć! Czy ktoś potrafi mi to wytłumaczyć? - powiódł spojrzeniem po zebranych, lecz natrafił wyłącznie na przestraszone twarze i oczy czym prędzej uciekające wzrokiem na bok. Jeden Rawenberg patrzył spokojnie. Miał posiadłość z dala od miasta, choć większość czasu spędzał na zamku wśród uczt i zabaw. Do tej właśnie posiadłości zamierzał przedostać się książę.
Na końcu podłużnego pomieszczenia poruszyła się jednak jakaś sylwetka i przyczłapała bliżej. Płomyk kaganka oświetlił łysą głowę starszego mężczyzny. Szczupłe dłonie nerwowym ruchem poprawiły habit o prostym kroju.
- Panie, legendy są prawdziwe. Znaczy - zająknął się - to nie legendy.
- Ktoś ty? - książę zmrużył oczy.
- Stradamus, panie, twój skryba - pokłonił się mężczyzna.
- Ach, rozumiem. Nie pojawiasz się na ucztach, więc cię nie pamiętam - książę wypowiedział te słowa raczej pod adresem Rawenberga, który posłał mu gorzki uśmiech. - Coś zatem gadał o smoku?
- Smoki istniały dawno temu, panie. Przez wieki stanowiły zmorę ludzi. Dlatego właśnie powstało Bractwo by szkolić najdzielniejszych rycerzy do walki z bestiami.
- Bractwo? Bzdura! Zbieranina chudopachołków bez grosza przy duszy. Rozdawali majątek na jałmużnę. Przecież nawet małe dziecko wie, że to była banda głupców.
- Pewnie - wpadł księciu w słowo Rawenberg. - Byli tak cnotliwi, że inni rycerze musieli dopełniać za nich obowiązków małżeńskich - roześmiali się wraz z księciem. - Wyginęli, bo nie posiadali prawych potomków.
- Wybacz, panie - szepnął skryba.
- Mów, co wiesz. W tej sytuacji - książę gestem dłoni wskazał piwnicę - nawet opowieść o Bractwie będzie jakąś rozrywką.
- Za pozwoleniem, książę. Zatem Bractwo założył Holdegryk zwany Mężnym. Szkolił rycerzy do walki ze smokami, sam zabił kilka potworów. Przy czym Holdegryk dobierał członków według własnego uznania, także spośród pospólstwa. W Bractwie prawdziwe więzy krwi nigdy nie obowiązywały. Każde miasto poczytywało sobie za honor gdy rycerz Bractwa zakładał w nim siedzibę i szkolił następców. Ba, wręcz zabiegano o nich. Ta tradycja trwała zresztą długie lata. Ale później smoków zabrakło. Przez kilka pokoleń nikt z Bractwa nie stanął do walki z bestią, zatem i kasta straciła na znaczeniu. Dziś o smokach wspominają tylko legendy, zaś Bractwo pamiętamy wyłącznie jako zakon rycerski.
- Grupę nieudaczników, a nie żaden zakon - rzucił Rawenberg.
- Upadek zakonu zaczął się za panowania twego pradziadka, książę. Szeregi rycerzy pustoszały, brakowało nowych chętnych.
- Bo też, kto by się zgłosił na ochotnika ślubować tyle cnót? - zakpił książę. - Chyba ostatni głupiec.
- Wybacz, panie, ale kroniki wspominają, iż twój pradziad pragnął nosić herby Bractwa.
- Mój pradziad?!
- Tak, książę.
- Kpisz chyba! Mój pradziad był pachołkiem Bractwa?!
- Nie, panie, nie był. Jego kandydatura została odrzucona.
Żyły na skroni księcia nagle nabrzmiały.
- Śmiesz mi insynuować, że mojego szlachetnego przodka odrzuciła banda łachmytów bez godnego pochodzenia?!
- Wybacz, książę - skryba zgiął się w ukłonie do ziemi.
- Precz mi sprzed oczu!
Stradamus pospiesznie wycofał się w najdalszy kąt.
- Dovenbor! - zawołał książę uspokoiwszy nerwy winem z kubka. - Zapakujesz do szkatuł najcenniejsze klejnoty - zarządził. - Resztę pozamykasz w celach, klucze wracają do mnie. Wyruszamy jak tylko się z tym uporasz.
Chwilę potem rozległy przyciszone szlochy niewiast przestraszonych rozkazem wymarszu. Zdążyły się już przyzwyczaić do brudnej piwnicy, a myśl o wyjściu na zewnątrz, gdzie krążył smok, wzbudzała grozę.

Buty zapadały się w pył pokrywający ulicę. W szkieletach spalonych domów hulał swobodnie wiatr. Robert Biedrins kroczył samotnie aleją wiodącą od zamku do głównej, południowej bramy miasta. Żal ścisnął mu serce na widok pysznych kamienic doszczętnie teraz zrujnowanych i osmolonych kikutów drzew, pod którymi parę dni temu bawił się z synem.
Dzierżył miecz i tarczę, zaś ciało chronił skórzany kaftan i nagolenniki. Gdyby ujrzał go ktoś ze starszych mieszkańców miasta, pewno przypomniałby sobie legendy z dzieciństwa o rycerzach Bractwa, którzy miast zbroi zakładali lżejsze kaftany by pozostawić sobie swobodę ruchów.
Lecz w pobliżu nie było nikogo. Ocaleli mieszkańcy gnieździli się w piwnicach niczym szczury. Jeśli ktoś wypełzał zmuszony brakiem pożywienia, to zazwyczaj na własną zgubę. Smok potrafił dojrzeć najmniejszy ruch.
Z oddali dobiegł niby kwik prosięcia, tylko dłuższy i raniący uszy. Robert zacisnął mocniej dłoń na rękojeści miecza. Oto zbliżał się czas próby. Jako pierwszy członek Bractwa od ponad wieku miał stoczyć bój ze smokiem. Przez całe dorosłe życie czekał na ten dzień, ba, całe dorosłe życie trenował mieczem by podołać wyzwaniu. Wszystko w ukryciu, bo już od dawna godło Bractwa wywoływało salwy śmiechu i pogardę zamiast szacunku.
Pamiętał doskonale słowa mistrza:
- Nastały ciężkie czasy dla Bractwa. Ale jednak ktoś musi czuwać, choćby w ukryciu, na wypadek gdyby bestie powróciły. Ludzie są warci naszych wyrzeczeń. Trzeba, by ktoś ich bronił.
Waga tamtych słów ciążył Robertowi. Czyż wczoraj w południe, kiedy smok spadł na miasto i zamek, nie powinien stanąć do walki? Cóż z tego, że pracował w warsztacie i dopiero żona powiadomiła go o pogromie? Ledwo zdążyli skryć się w piwnicy, gdy runął dach i zawalił piętro. Zbyt późno, na pewno zbyt późno, wydobył ze skrytki oręż i strój rycerza Bractwa. Elena, kochana Elena, niemal postradała zmysły, kiedy pojęła co chciał uczynić.
Smok już go dostrzegł. W tej chwili był zaledwie plamką na niebie. Jednak plamka poczęła rosnąć i zniżać się ku ziemi.
- Tylko czyste i mężne serce - powtarzał Robert w duchu - ochroni przed smoczym ogniem.
Przed oczami stanęły mu litery z ksiąg opisujących boje Holdegryka. Wiedział co trzeba uczynić, ale w głębi duszy czaił się strach. Chociaż może nie strach - gdyby się bał, nigdy nie wyszedłby z ukrycia. Czuł raczej niepokój o losy Eleny i malutkiego Iana jeśli zawiedzie. I niepewność, czy stare księgi przekazywane przez Bractwo mówiły prawdę. Przecież kiedyś kandydaci towarzyszyli mistrzom w bojach, Robert zaś całą wiedzę czerpał jedynie z ksiąg.
Smok nadleciał nad ulicę. Obniżył lot i wysunął łeb nieco w dół. Z paszczy trysnęła fontanna ognia, a Robert odruchowo zamknął oczy.
Poczuł jedynie ciepły powiew powietrza, nic poza tym. Podniósł ostrożnie powieki. Wokół wszystko płonęło, języki ognia skakały po bruku, ale Robert nie odniósł nawet najmniejszych oparzeń. Zatem księgi nie kłamały! Ciężar uciskający dotąd pierś zelżał zupełnie.
Bestia wzleciała wyżej i nawróciła. Ponownie zalała ulicę morzem ognia. Biedrins stał wyprostowany, opuścił nawet tarczę. Płomienie nie uczyniły mu żadnej szkody.
Smok ryknął. Przez chwilę zataczał kręgi nad rycerzem, jakby chciał dokładniej przyjrzeć się istocie, której nie pochłonęły płomienie. Potem rzucił się w dół i wylądował twardo obok mężczyzny, aż zatrzęsła się ziemia. W tym samym momencie kłapnął paszczą.
Roberta jednak nie było już w miejscu, gdzie stał jeszcze przed mgnieniem oka. Wyćwiczonym ruchem rzucił się na bok, przekoziołkował i uciekł przed ostrymi zębami. Co prawda przekonał się, iż smoczy ogień mu nie groził, lecz kły i pazury - owszem. Teraz mógł polegać wyłącznie na latach treningu.
Potwór, zdziwiony chybionym atakiem, uniósł łeb. Zaraz też zaatakował ponownie, znów rozmijając się z celem. Okolicą wstrząsnął ryk rozgniewanej bestii. Przeciwnik bowiem zachowywał się zupełnie inaczej niż napotkani dotychczas ludzie. Miast uciekać, trzymał się blisko, zachodząc raz z prawej, raz z lewej. Śmignęły pazury, lecz i one chybiły.
Smok zaczął się odwracać, by dojrzeć rycerza kryjącego się pod skrzydłami. Na chwilę uniósł przednią łapę, a na to właśnie czekał Robert. Tam, trochę powyżej łapy, u nasady karku, znajdowała się słabsza łuska. Punkt życia, jak nazwał go niegdyś Holdegryk. Robert dwoma susami przemknął pod pazurami, poczuł odór bestii, lecz nie cofnął się. Już w biegu począł składać się do ciosu. Widział łuskę, jedną, małą łuskę, wyglądającą inaczej niż pozostałe. Pamiętał ten widok z ryciny w księgach. Pchnął z całej siły, a ostrze nadspodziewanie łatwo wniknęło do środka. Buchnęła purpurowa posoka, powietrze rozdarł ryk smoka, a Biedrins ze wszystkich sił naparł na miecz.
Ciałem bestii targnął skurcz, tak silny, iż wyrwał Robertowi rękojeść z dłoni. Rycerz przewrócił się na plecy, co uratowało mu życie - najpierw pazury, a w ślad za nimi ogon, przeleciały na wysokości głowy wyprostowanego mężczyzny. Robert przetoczył się na bok.
Bestia tymczasem tarzała się w pyle. Posoka szerokim strumieniem ciekła z rany na karku, zaś paszcza wypluwała ciemny śluz. Ryk smoka przeszedł stopniowo w charkot, a potwór zwalił się na bruk. Łeb upadł niedaleko Roberta, tak, że rycerz spojrzał wprost w smocze oko. Nadnaturalny blask powoli przygasał. Wreszcie znikł całkowicie i powieka opadła.
Czy już? Czy rzeczywiście pokonał potwora z legend? Czyż naprawdę wystarczyła odrobina męstwa, by zabić bestię? Nie potrafił uwierzyć własnym oczom. Powoli obszedł nieruchome cielsko.
Katem oka dostrzegł ruch. Zza rogu, zrazu niepewnie, wyłonił się książę Ralf Hollencomb. Obok niego postępował wysoki mężczyzna w szlacheckim stroju, a z tyłu reszta świty. Robert rozpoznał Dovenbora i okrągłe kształty kapitana Leginslay’a. Dovenbor najwyraźniej również poznał Roberta, bo jako jedyny z obecnych nie zwracał uwagi na martwego smoka tylko wbijał spojrzenie w Biedrinsa.
- Martwy? - zapytał książę nie patrząc na rycerza.
Robert poczuł naraz zmęczenie i nic nie odpowiedział. Wyszarpnął z rany potwora miecz, otarł i schował do pochwy.
Kiedy podniósł głowę, zobaczył mieszkańców miasta wychodzących z ukrycia. Widać jednak obserwowali potyczkę. Teraz, ośmieleni obecnością księcia, zdecydowali się opuścić kryjówki. Stawali ramię w ramię, tworząc krąg wokół nieruchomej bestii.
Obok księcia przepchnął się Stradamus. Wodził spojrzeniem po skórzanym pancerzu Roberta, tarczy i mieczu. Uważnie przyjrzał się herbowi wymalowanemu na piersi.
- Jesteś członkiem Bractwa - stwierdził raczej niż zapytał. W jego głosie zabrzmiał entuzjazm małego dziecka.
Robert skinął głową, zbyt zmęczony by mówić. Zresztą, czuł się onieśmielony stojąc obok księcia.
- Bractwa? - Hollencomb zmarszczył brwi.
- Jest bohaterem, panie! - niemal krzyknął staruszek, cały zaaferowany.
- Bohater, bohater - przeleciało wśród zebranych mieszczan. Umorusane twarze zerkały ponad ramionami stojących bliżej, aby przyjrzeć się wybawcy. Rumieniec oblał policzki Roberta.
- Panie - odezwał się kanclerz, który rozglądał się dotychczas dookoła. - Miasto całe w gruzach. Mnóstwo czasu upłynie zanim je odbudujemy.
Mars na czole Hollencomba pogłębił się. Miasto zrujnowane, zamek po części zburzony, a na domiar złego gawiedź była gotowa obwołać bohaterem jakiegoś obcego rycerza. Wtem do księcia przystąpił Dovenbor i zaczął szybko coś tłumaczyć na ucho. Stojący obok Rawenberg dosłyszał pełen zdziwienia głos księcia:
- Miejski kowal?!
Dovenbor, odstępując od księcia, rzucił Robertowi zacięte spojrzenie. Hollencomb natomiast przemówił donośnym głosem:
- Czy to prawda, że jesteś członkiem Bractwa?
Biedrins wyprostował się.
- Tak, panie, jestem.
- I potajemnie, od lat, prowadzisz działalność zakonu?
Robert milczał, nie wiedział co odrzec.
- Nosisz barwy Bractwa bez zgody twojego księcia? - naciskał dalej Hollencomb, a zebrany tłumek nadstawiał pilnie ucha. Na ustach Rawenberga plątał się uśmieszek.
- Istnienie twojego zakonu - książę czuł się coraz lepiej w roli mówcy - dawno straciło sens, bo zabrakło smoków. Można powiedzieć, iż ta oto bestia, choć przyniosła miastu zagładę, dla ciebie stanowiła wybawienie. Czyż nie tak?
- O co chodzi temu człowiekowi - myślał gorączkowo Robert. - Czyż nie wybawiłem miasta od smoka? Czyż nie uratowałem mieszkańców?
- Wedle mojego osądu to ty sprowadziłeś bestię! - książę wycelował palec na wyciągniętej ręce w Roberta. Tłum zaszemrał. Pomiędzy ludźmi przemykał Dovenbor podszeptując słówko tu i ówdzie. Ludzie, wymizerowani, pozbawieni dorobku życia, chętnie dawali posłuch. Hollencomb zadowolony ze skupionej na nim uwagi, ciągnął dalej.
- Spowodowałeś zatem śmierć mieszkańców i zniszczenie miasta. Niniejszym, ja, prawowity władca tej krainy, uznaję cię winnym! Za ten czyn karą może być wyłącznie pozbawienie życia.
Głos uwiązł Robertowi w gardle. Czy to działo się naprawdę? Przypominało raczej najgorszy koszmar.
Ktoś z tłumu rzucił kamień. Może był to Dovenbor, który przemykał za plecami zebranych. Za pierwszym kamieniem poleciały następne. Rzucali czym popadło, a na ulicy zburzonego miasta nie brakowało przecież gruzu. Skórzany kaftan, skrojony tak, by nie krępować ruchów, nie zapewniał żadnej ochrony przed kamieniami. Robert zachwiał się i upadł. Upuścił tarczę. Ostro zakończony ułomek muru rozciął mu skórę na czole. Krew momentalnie zalała twarz.
Przez czerwoną zasłonę zobaczył Elenę i Iana. Stali na skraju ulicy, tuż przy wylocie zaułka, ze łzami w oczach. Nie śmieli się poruszyć. Ich sylwetki wnet się rozpłynęły, może były tylko przywidzeniem. Teraz widział wyłącznie zawzięte twarze, a z przodu Hollencomba i Rawenberga z ironicznym uśmiechem. Zza pleców księcia wyzierało wykrzywione oblicze Dovenbora. Ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszał Robert, był trzask łamanej czaszki. Zaraz potem na wszystko opadła czerń i rycerz przestał oddychać.
- Uprzątnąć to ścierwo - zarządził książę. Nie wiadomo, czy chodziło o smoka, czy Roberta. - Wracamy na zamek - dodał.
Odwrócił się na pięcie i odszedł, a świta podążyła za nim. Tłum powoli się rozchodził.
- Dovenbor! - zawołał kapitan Leginslay. - Idziesz?
- Zaraz - mężczyzna oblizał wargi. - Mam w mieście jedną niedokończoną sprawę - odpowiedział, po czym skierował kroki do warsztatu Roberta Biedrinsa.

Słońce zniżyło się nad linię gór. Dziś zachodziło na czerwono zalewając szkarłatem najwyższe szczyty. Stary krasnolud nie patrzył jednak na krwistą tarczę. Podskakiwał na trawie i wymachiwał ramionami niczym dziecko ucieszone nową zabawką, a jego śmiech wypłoszył z najbliższych krzewów drobną zwierzynę.
- Lećcie, moje małe! Lećcie! - krzyczał wznosząc zaciśnięte pięści.
Skrzydlaty kształt zasłonił na chwilę słońce. Potem następny i jeszcze jeden. Zwierzyna poczęła uciekać w panice, gdy powietrze zadrżało od potrójnego ryku. Skrzydlate bestie nie zwróciły jednak uwagi ani na krasnoluda, ani na zwierzęta. Skierowały się za góry, ku miastu księcia.

nikolpw : :
Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)

Dodaj komentarz